Elfy

Elfy to stworzenia rodem z mitologii przedstawiane są jako małe, wiecznie młode ludziki o ogromnej urodzie żyjące w lasach w okolicach źródeł, w studniach, a nawet pod ziemią. Wierzono w ich nieśmiertelność oraz magiczną moc.

Mitologia nordycka dzieli elfy (ÁlfarÁlfur) na elfy światła (Liosálfar) oraz mroczne lub czarne elfy (Döckálfar lub Svartalfar). Były ludzkiego wzrostu, choć bardziej smukłe od ludzi.

knduzotu5mdksnjcymzq2felfy4mf1

W folklorze skandynawskim, który jest połączeniem elementów mitologii chrześcijańskiej i późno-nordyckiej, elfy przetrwały głównie jako nisser (chochliki podobne do polskich domowików) oraz älvor (szw. lp. älva; norw. Ælvor, duń. Alfer). Były to porażającej urody dziewczęta, które żyły w lasach z elfim królem. Były długowieczne i niefrasobliwe z natury. Można je było zobaczyć w nocy tańczące na łąkach, a pozostałe po nich kręgi nazywano älvdanser (elfie tańce) lub älvringar (elfie kręgi). Człowiek obserwujący je w tańcu zauważał po fakcie, że choć jemu wydawało się, że minęły godziny, w prawdziwym świecie minęły lata.

blog_yz_5026372_7794020_tr_2elf13mt5

W niemieckim folklorze elfy (s-w-niem. Alb) z bożków przekształciły się w psotne chochliki, które mogły powodować choroby bydła i ludzi, a także zsyłać na śpiących koszmary. Niemieckie słowo Albtraum (koszmar) dosłownie znaczy „elfi sen”, a jego archaiczny odpowiednik Albdruck („elfi ucisk”) powstał w wyniku przekonania, że koszmary powodują elfy siedzące na klatce piersiowej śpiącego. Podobnymi stworzeniami o słowiańskim rodowodzie są: Dusiołek Leśmiana i Zmora, zwana też marą. I tu bardzo wyraźnie przypomina mi się legenda, którą słyszałam jako dziecko, a nie potrafię odnaleźć jej źródła. O chochliku zamieszkującym średniowieczne germańskie lasy i cóż nie zacytuję dokładnie, ale  sprowadzającym młode, piękne panny na złą drogę i zostawiającym je z konsekwencjami 😉

Najbardziej znaną baśnią o elfach jest Szewczyk i Elfy autorstwa braci Grimm. W tej historii elfy mają tylko stopę wysokości, są nagie i (podobnie jak leprechauny) robią buty. W ten sposób pomagają szewcowi. Gdy zaś szewc nagradza ich pracę ubrankami, elfy są zachwycone, zabierają rzeczy i znikają na zawsze (podobnie zachowują się skrzaty domowe w serii książek o Harrym Potterze).

Poza tym, w niemieckim folklorze osobom, które mają umrzeć ma się pojawiać elf, bądź nawet król Elfów – jak irlandzka banshee. W przeciwieństwie jednak do banshee, król elfów pojawia się wyłącznie tuż przed śmiercią, a z wyrazu jego twarzy można wyczytać, czy śmierć będzie łagodna czy bolesna. Ten aspekt legendy unieśmiertelnił Goethe w swym poemacie Król Elfów, do którego później muzykę napisał Schubert. (zaczerpnięto z wikipedii)

54153

Elfy w mitologii słowiańskiej przez część badaczy utożsamiane są z rusałkami i wiłami. W mitologii greckiej elfy przez część badaczy utożsamiane są z nimfami. Według niektórych dzisiaj żywych tradycji elfy wyręczają Świętego Mikołaja w rozdawaniu prezentów pod choinkę lub mu w tym pomagają.

Na Islandii nadal wierzy się w istnienie tych istot, nawet miejsca gdzie zostały zaobserwowane są omijane szerokim łukiem, zwłaszcza jeśli chodzi o budowę dróg. Często też powtarzane są historie jak o rybaku, który często widział elfy, również łowiące ryby na morzu. „Rankiem, w lutym 1921 roku, rybak zauważył, że elfy nie wypływają na połów i chciał przekonać swoich kolegów, aby ci również zostali w domach. Nie zgodził się jednak na to ich szef. Tego dnia na północnym Atlantyku zerwał się nadzwyczaj silny sztorm, ale rybacy, którzy posłuchali ostrzeżeń mężczyzny i trzymali się blisko brzegu, wrócili do domu cali i zdrowi. Siedem lat później, w czerwcu 1928, elfy znów nie wypłynęły na morze. Zaskoczyło to rybaków, ponieważ o tej porze roku silne sztormy się nie zdarzały. Zdecydowali się wypłynąć – wody były spokojne, ale ryb złapano bardzo niewiele. Widocznie elfy to przewidziały”

Dwie Islandki, Ragnhildur Sigurðardóttir oraz Margrét Björk Björnsdóttir, zbierają informacje o elfach i innych istotach nadprzyrodzonych oraz o miejscach ich rzekomych kryjówek na półwyspie Snæfellsnes.

Wiedza ta ma przydać się im do opracowania nowych planów budowy dróg oraz zagospodarowania przestrzennego.

Istnieje wiele historii o elfach, które sprzeciwiły się pracom budowlanym lub drogowym na Islandii. Nieraz drogę prowadzono w taki sposób, aby nie przebiegała przy wzgórzach i głazach zamieszkałych przez „ukrytych ludzi”. Kiedy jednak pracownicy budowy nie okazywali odpowiedniej troski o spokój elfów, pojawiały się niewyjaśnione komplikacje, a sprzęt ginął lub psuł się w tajemniczych okolicznościach.

Pomysł o zbieraniu informacji na temat istot nadprzyrodzonych zrodził się w głowach kobiet po spotkaniu mieszkańców gminy. Rozmawiano wówczas o ogólnym planie rozwoju, obejmującym południowe wybrzeże półwyspu Snæfellsnes oraz zachodnią część wybrzeża północnego. Na terenie gminy znajduje się między innymi park narodowy Snæfellsnes.

Po spotkaniu, Islandki zaczęły rozmawiać z okolicznymi farmerami o miejscach, w których rzekomo żyją elfy. Wszystkie informacje zostaną przekazane władzom lokalnym i prawdopodobnie będą wykorzystane w nowych planach budowy.

W wywiadzie dla „Morgunblaðið” Sigurðardóttir dodała także, iż informacje mogą przydać się w inicjatywach promujących obszar wśród turystów.

„Wiara w elfy jest tutaj bardzo realna, stanowi codzienność dla tutejszych farmerów. Takie historie mogą też zaciekawić turystów i przyciągnąć ich na półwysep” – przekonuje kobieta.

Tak więc elfy pojawiają się pod wieloma nazwami w różnych częściach Europy, a gdzieniegdzie ludzie nadal je widują.

 

Mokele-mbembe

Ostatnimi czasy wiele słyszę o dziwnych stworzeniach z Afryki… Wielu ludzi twierdzi, że są to nie wymarłe dawno temu dinozaury. Dziś przyjrzymy się dziwnemu stworzeniu jakim jest Mokele-mbembe żyjącemu wg niektórych źródeł w rzece Likouala-aux-Herbes płynącą wśród bagien i moczarów Konga. Stworzenie podobno ma duży, krępy tułów pokryty rudawą skórą, cztery pękate nogi i długi mocno umięśniony ogon. Mierzy około 9 metrów długości. Z opisu przypomina dawno wymarłego zauropoda.

mokele2

Co ciekawe, opowieści pigmejów dotyczące śladów tego stworzenia i jego budowy (duże, owalne odciski podobne do odcisków słonia, ale zakończone trzema pazurami) pokrywają się z doniesieniami naukowców, którzy ok. 1910 r. badali ten rejon i również napotkali zwierzę. Chociaż pewne szczegóły dotyczące morfologii stworzenia mogą różnić się  miejscowi konsekwentnie opisują istotę przypominającą zauropoda, zamieszkującą rozległą i nieprzebytą dżunglę Afryki zachodniej i centralnej.  Zwierzę owo, w zależności od regionu, kraju i lokalnego języka, nazywane bywa „Jago-nini”, „Amali”, „Nsanga”, „Chipekwe”, „Mokele-mbembe” czy też – podobnie – „La’kila-bembe”. Zwierzę jest niebezpieczne i agresywne.

Czytałam, że obecnie organizowana jest wyprawa badawcza prowadzona przez Wojciecha Bobilewicza. Chce udowodnić istnienie nieznanych stworzeń. Bardzo ciekawe  informacje są zawarte na http://mokele-mbembe-search.com polecam przeczytać.

Dolina Konga należy do jednego z najmniej zbadanych obszarów na Ziemi, obszarem dorównuje powierzchni Alaski, więc kto wie co jeszcze w swych terenach ukrywa…

 

Yeti

 

Yeti to jedna z najsłynniejszych kryptyd świata. Jedną z jej  pierwszych obserwacji odnotowano w 1921 roku, gdy brytyjska ekspedycja udała się na rekonesans rejonu Mont Everestu. Według późniejszych relacji, ludzie ci widzieli wówczas grupę kudłatych stworzeń przekraczających lodowiec i spytali przewodników z plemienia Szerpów, co to za istoty. Szerpowie wyjaśnili, że to Mehteh Kangmi, czyli wielkie małpy. Członkowie wyprawy wysłali później do Anglii telegram z informacją o tym odkryciu, jednak treść komunikatu została zniekształcona i zamiast „Mehteh” pojawiło się słowo „Metch”, które zrozumiano jako „odrażający”. Tak powstało pojęcie Odrażający Człowiek Śniegu.

Podczas wielu ekspedycji znaleziono ogromną ilość próbek do badań laboratoryjnych. Biolodzy z Uniwersytetu Oxfordzkiego prowadzili prace badawcze nad próbkami włosów zebranych na terenie Himalajów. Analiza DNA potwierdziła 100-procentową zgodność z prehistorycznym stworzeniem przypominającym współczesnego niedźwiedzia. Naukowcy konkludują: stwór nigdy nie wyginął, zamieszkał w odludnych partiach gór i stał się podstawą do legendy o „człowieku śniegu”.

Zdaniem Bryana Sykesa, profesora genetyki z Oxfordu, wyniki badań stanowią na tyle mocny dowód na istnienie żywego osobnika „yeti”, że sfinansowanie oficjalnej ekspedycji w poszukiwaniu „człowieka śniegu” wydaje się całkowicie uzasadnione. Prof. Sykes namawiał entuzjastów legendy o „yeti” na antenie amerykańskiej telewizji NBC, aby nadsyłali do jego laboratorium kolejne próbki włosów, jeśli takimi dysponują. Do tej pory zespół badawczy przestudiował ponad 30 próbek z m. in. Rosji, USA i Indonezji. Okazało się, że większość z nich należała do zwykłych zwierząt, takich jak konie, krowy, niedźwiedzie, a także do ludzi.

z10448629Q,fot--youtube-com

Yeti właściwy, meh-teh po góralsku, ma 1,5-1,8 metra wysokości i jest mocno zbudowany. Ma stożkowatą głowę, podobną kształtem do goryla, gęste, krótkie, jasnobrązowe futro. Jego ślady są charakterystyczne; drugi palec jest znacznie dłuższy od pierwszego. To właśnie ten gatunek jest najczęściej spotykany przez mieszkańców Himalajów i Tybetu oraz przez himalaistów.
Yeti olbrzymi, czyli dzu-teh, ma 1,8-2,7 metra wysokości. Jest szary lub czarny. Ma stopy podobne do ludzkich, tylko większe. Ich charakterystyczną cechą są dwie poduszeczki na dużym palcu. Identyczne ma amerykański sasquatch. Ten gatunek żyje w Górach Sinotybetańskich, od Arunaczalu po północny Wietnam. Jego opis do złudzenia przypomina chińskiego ya-ren, z jedną różnicą: chiński małpolud jest rudy. A wszystkie trzy są bardzo podobne do wymarłego pół miliona lat temu gigantopiteka, jednego z praludzi. Czyżby gigantopiteki, idąc za homo sapiens do Azji i Ameryki Północnej, ocalały w górskich lasach?

yeti-335222-056d0f83e8c81b1ee247

Mieszkańcy gór o yeti wiedzą od zawsze. Europejczycy dowiedzieli się w XIX wieku, po podbiciu Indii i Nepalu przez Anglików. W 1832 roku mieszkający w Nepalu Anglik opisał ucieczkę tragarzy jednej z pierwszych wypraw himalajskich, którzy ujrzeli małpoluda. Nazywali go rakshas. Stwory o takiej nazwie wymieniane są w Ramajanie, indyjskim eposie narodowym. Już w połowie XIX wieku amerykański badacz Paul du Chailliu przywiózł z Himalajów skórę i szkielet yeti. Niestety losy tych znalezisk są nieznane.
Pierwsze europejskie relacje o śladach yeti pochodzą z 1889 roku. Potem doniesień było coraz więcej. Na pierwsze spotkanie trzeba było czekać do 1921 roku. Wtedy to podpułkownik Charles Kenneth Howard-Bury, prowadzący ekspedycję na Everest ujrzał ciemnego, dwunożnego stwora biegnącego po śniegu. Cztery lata póĽniej yeti zobaczył Grek, N.A. Tombazi, fotograf i członek Royal Geographic Society, a więc człowiek o zacięciu naukowca.
Ale wcześniej, bo w 1913 roku, z bliska poznali yeti Chińczycy. Chińscy myśliwi postrzelili i złapali tajemniczego stwora, którego Tybetańczycy nazywali człowiekiem śniegu. Było to cos pośredniego między człowiekiem a małpą, o czarnej twarzy, żółtawym futrze, bardzo mocnych dłoniach i nogach. Wydawał gardłowe dĽwięki i głośno gwizdał. Trzymano go w klatce w mieście Patang w prowincji Xingjiang na północ od Tybetu. Po pięciu miesiącach stwór zmarł. O jego zbadaniu nie było mowy; Chiny były wtedy pogrążone w porewolucyjnym chaosie.
W 1937 roku Anglik Frank Smythe zauważył w wysokich partiach Himalajów tropy yeti. Musiał jednak zawrócić, bo towarzyszący mu Szerpowie nie chcieli iść dalej. Rok póĽniej zaginął kustosz Muzeum Wiktorii w Chowringhee (dziś dzielnica Kalkuty), kapitan d`Auvergne (jego imienia nie udało mi się ustalić). Niebawem jego powrót zelektryzował świat naukowy. Opowiadał on, że został ranny podczas wyprawy w Himalaje. Gdy już niemal zamarzł i nie widział ze śnieżnej ślepoty, porwał go 2,5-metrowy małpolud i zaniósł do swej jaskini. Pielęgnował kapitana, aż ten mógł wrócić do swoich. Jednak d`Auvergne należał do sceptyków, bo określił swego potężnego wybawcę jako wyznawcę jakiejś sekty eremitów, lub przedstawiciela jakiegoś nieznanego prymitywnego ludu himalajskiego, którzy uciekli przed prześladowaniami w wysokie góry i tam, w surowych warunkach, urośli. Twierdzenie to nie jest pozbawione sensu; większość górskich populacji zwierząt jest potężniejsza od nizinnych.
Podczas wojny, w 1942 roku yeti widział Polak, Sławomir Rawicz. Uciekł z sześcioma towarzyszami z syberyjskiego łagru i przez Mongolię, Chiny i Nepal przedarł się do Indii. W nieprzebytych górach uciekinierzy zobaczyli grupkę kilku małpoludów. Swoje przeżycia zapisał w książce „Długi marsz”.
Kolejne ślady zauważyli w 1951 roku szturmujący Everest Brytyjczycy Eric Shipton i Michael Ward. Ich wielkość (46 cm długości) i głębokość, na jaką odcisnęły się w śniegu świadczyły, że przechodziło tędy coś znacznie większego niż człowiek. Sfotografowali ślady, ale yeti nie dopędzili; zaraz skończył się śnieg, a z nim ślady. Nie były to tropy żadnego ze znanych zwierząt, choć najbardziej przypominały ślady ludzkie. Jednak naukowcy British Museum ogłosili, że to ślady niedĽwiedzia lub rokselany, górskiej małpy.
Zdobywcy Everestu, Edmund Hillary i Norgay Tenzing, szturmujący górę, też widzieli ślady yeti. Ale ich relacje, początkowo głośne, szybko zeszły na dalszy plan; liczyło się wtedy, że zdobyli najwyższą górę świata. Tenzing zresztą opowiadał, że jego ojca tylko paniczna ucieczka uratowała przez śmiercią z rąk rozjuszonego yeti.
Opowieści Hillarego i zdjęcia Shiptona sprawiły, że yeti stał się modny. W 1954 roku bulwarowa gazeta Daily Mail zorganizowała wyprawę. Ta sama gazeta w 1934 roku poszukiwała Nessie, co skończyło się kpinami w całej Anglii, podsycanymi zresztą przez konkurencyjnego (ale i poważnego) Timesa. Plonem ekspedycji gazetowej było tylko kilka włosów, zwędzone ze skalpu w jednym z klasztorów. Naukowcy uznali wszakże, że to włosy jakiegoś nieznanego gatunku.
W 1957 roku do akcji ruszyli amerykańscy milionerzy Tom Slick i Kirk Johnson. Wydali grube pieniądze na trzy wyprawy. Przywieziono z nich jednak tylko kilka włosów i gipsowy odlew stopy.
W 1958 roku amerykański naukowiec Norman Dyrenfurth przeszukiwał himalajskie jaskinie. Znalazł odchody, resztki jedzenia, włosy i ślady stóp, z których robił gipsowe odlewy. W tymże roku Amerykanin Alan Cameron udowodnił, że kpiny naukowców, iż domniemane ślady yeti to ślady górali mających tak zniszczone buty, że wystają z nich palce, są pozbawione sensu. Badał on również jaskinie w Himalajach, ale ciężko zachorował i musiał wrócić do kraju.
Dwa lata póĽniej w Himalaje wyruszyła wyprawa prowadzona przez samego sir Edmunda Hillarego. Przez trzy miesiące wyprawa przemierzała góry w poszukiwaniu yeti. Lamowie z klasztoru Khumjung pozwolili mu zabrać do przebadania domniemany skalp yeti. Okazało się, że to skóra serau, indochińskiej kozicy. I głównie na tej podstawie sir Hillary ogłosił światu, że yeti nie istnieje. Jakby na przekór zdobywcy Everestu, rok póĽniej, w 1961 roku Nepal oficjalnie potwierdził, że yeti istnieje. Twierdzenie to zdawały się potwierdzać zdjęcia odcisków stóp, wykonane w tymże roku przez Erica Shiptona.
Po tym sporze, zaczęły dochodzić informacje o kolejnych znajdujących się w klasztorach resztkach yeti. Lama Chmed Rigdzin Dorje Lopu ogłosił, że w dwóch tybetańskich klasztorach, Riwoche i Sakya widział mumie potężnych 2,5-metrowych yeti. Nie udało się tych informacji zweryfikować, bo Chińczycy najechali na Tybet i większość klasztorów puścili z dymem.
Ale w nepalskim klasztorze Pamboche była zmumifikowana ręka yeti. Natychmiast przebadał ją prof. Osmond C. Hill z Uniwersytetu Kalifornijskiego. Stwierdził, że jest to dłoń nieznanego nauce gatunku naczelnych. Niestety, w 1991 roku ręka została skradziona z klasztoru.
Wzorem Normana Dyrenfurta himalajskie jaskinie eksplorował Tom Slich. Znalazł odchody. Okazały się one cennym wkładem do udowodnienia istnienia yeti. Parazytolodzy znaleĽli w nich nieznany gatunek nicieni. A wiadomo, że każdy gatunek tego robala pasożytuje na innym gatunku żywiciela.
W ślady Hillarego poszedł inny wybitny himalaista, szwajcar Reinhold Messner. Zdobywszy wszystkie najwyższe szczyty, postanowił odkryć yeti. W latach dziewięćdziesiątych poprowadził wyprawę w Himalaje. Jej plonem jest dostępna w naszych księgarniach książka, „Yeti. Legenda i rzeczywistość”. Messner rzeczowo przedstawia w niej wszystkie znane fakty i mity. Ale i on nie jest w stanie udowodnić, czy yeti istnieje, czy też nie.
Leśny człowiek śniegu Bo i jest to bardzo trudne. Yeti żyje bowiem w niedostępnych himalajskich lasach. Ale dlaczego jest nazywany człowiekiem śniegu i widuje się je wysoko w górach? Bo tam je można zauważyć. W dżungli łatwo się skryć, stąd informacje o yeti w lasach pochodzą wyłącznie od znających je tubylców. Zresztą to logiczne, że yeti żyje w lesie. Nawet jaki, kojarzone wraz z yeti ze śniegami, są zwierzętami lasów i hal. W lesie jest wszak pożywienie i schronienie. A w śniegu tylko śmierć. Żaden rozsądny zwierz dobrowolnie się tam nie pcha.
A człowiek, jeśli nie musi, nie pcha się także w niedostępne himalajskie i sinotybetańskie lasy. Wszak właśnie tam do tej pory nie została wytyczona oficjalnie granica pomiędzy Indiami a Chinami. Sporny obszar, Arunaczal, do którego roszczą sobie pretensje oba kraje, jest tak duży jak jedna czwarta Polski.

hqdefault

Choć najbardziej pasjonujące opowieści o yeti pochodzą z Nepalu oraz odludnych terenów pogranicza Kanady i Stanów Zjednoczonych, to wg kryptozoologów ostoją yeti jest dziś wysoko położony obszar rozciągający się w górach Bhutanu, Sikkimu, u podstawy szczytu Makalu w Nepalu oraz góry Kanczendżunga.

Obejrzałam ostatnio ciekawy film o tragedii w przełęczy Diatlowa.

25 stycznia 1959 roku dziesięcioosobowa grupa studentów i absolwentów Politechniki Swierdłowskiej wyruszyła w góry Ural. Szefem wyprawy był 23-letni Igor Diatłow. Cała grupa miała już spore doświadczenie we wspinaczkach i narciarstwie, więc wyprawa na Górę Otorten wydawała się być ciekawym, ale nie niebezpiecznym wyzwaniem.

Okoliczne tereny zamieszkiwało plemię Mansów, które uważało okolicę góry za przeklętą i starało się nie zapuszczać w te rejony. O złej sławie Otorten świadczy nawet jej nazwa, która w języku Mansów oznacza po prostu „nie idź tam”. Dziewięcioosobowa grupa wędrowców (jeden z uczestników wyprawy musiał zawrócić ze względu na złe samopoczucie) zlekceważyła jednak to ostrzeżenie. Przypłacili to życiem. Wszyscy zginęli i do tej pory niejasne są okoliczności ich śmierci. W filmie jedną z teorii jest właśnie rola rosyjskiego yeti, jak również teleportacja i militarne testy na ludziach.

Diabeł z New Jersey

Historia Diabła z New Jersey ma różne źródła. Najstarsze wzmianki o nim pochodzą od indian plemienia Leni Lenape, zwani dziś Delawarami nazywają okolice Pine Barrens (czyli „siedlisko” Diabła) słowem „Popuessing”, czyli „miejsce smoka”. Szwedzcy badacze nazwali je potem „Drake Kill” – „Strumień/rzeka Smoka”.

diabel

Pine Barrens oznacza Sosnowe Nieużytki, teren ten został nazwany tak przez pierwszych angielskich osadników, gdyż nie dało się tam uprawiać roli, przez co stały się idealną kryjówką dla wszelkich banitów  czasów kolonialnych – zaczęto ich nawet nazywać „pineys” (w wolnym tłumaczeniu – „sosnowcy”) lub „Pine Robbers”.
Wyjęci spod prawa mogli być więc brani z początku na Diabła z Jersey. Przemawia za tym historia Toma Browna Juniora, znanego amerykańskiego naturalisty. Opowiadał on, że ludzie często brali go za Diabła w czasie gdy żył przez kilka sezonów w Pine Barrens i smarował całe ciało błotem w celu ochrony przed moskitami.
g-aaa615c24c0a183a816d46d6d54cadc5

Istnieje również legenda o pani Leeds i oczywiście jej różne wersje. Najsłynniejsza to ta:  „W 1735 pani Leeds była w ciąży z trzynastym dzieckiem. Ledwo wiązała koniec z końcem, jednak jej dzieci chciały mieć jeszcze brata/siostre. Poród był trudny i w amoku matka krzyknęła coś w rodzaju „Niech cię Diabeł zabierze!/Idź do Diabła!”. Dziecko urodziło się z błoniastymi skrzydłami, głową jak koń, skórzastym ogonem i kopytami i wyleciało przez komin. Od tego czasu okolice Pine Barrens (lub, jak kto woli, stan New Jersey) były nawiedzane przez „Diabła” zabijającego kurczaki i straszącego dzieci.” Niektóre z przekazów mówią, że nazywana była Mateczką Lucy Leeds. W dawnych czasach określenie Mateczka przysługiwało również wiedźmom, a więc posądzoną ją o czary i konszachty z diabłem. „W 1735 roku w Burlington miedzkała pewna kobieta. Miała na imię Leeds i była uważana za amatorkę czarnej magii. Pewnej burzliwej i wietrznej nocy, kiedy wiatr hulał po drzewach i basztach, Matka Leeds urodziła syna, którego ojcem był nie kto inny jak sam Książę Ciemności. Szybciej niż się spodziewał dziecko przybrało formę diabelstwa z głową konia, skrzydłami nietoperza i serpentowym ogonem. Pierwszą myślą nowo narodzonego Calibana była chęć pożarcia Leeds.”

Rzeczą wiążącą wszystkie wersje legendy jest słowo „Leeds” – czasem tak nazywała się miejscowość, czasem kobieta. Alfred Heston, historyk, wyszukał że człowiek imieniem Daniel Leeds założył miejscowość nad Great Egg Harbor, NJ, w 1699 roku. Jego rodzina żyła w Leeds Point. Odkrył także, że Samuel Shoruds Senior przybył do Little Egg Harbor, NJ, w 1735 roku i zaraz po drugiej stronie rzeki, gdzie znajduje się dom Mother Leeds (aka Mrs. Shroud). Kolejnym słowem łączącym legendy jest „Burlington”. Profesor Fred MacFadden z Coppin State College, Baltimore, wyszukał informację, ze „diabeł” jest wspominany w pismach z Burlington z około 1735 roku. Dowiedział się także, że nazwa Burlington określała nie tylko to miasto, ale także ziemie od Burlington aż do Oceanu Atlantyckiego. Czyli „Burlington” można równie dobrze zastąpić słowami „Leeds Point” czy Estelville, którymi dziś określa się miejsce narodzin Diabła z Jersey! Ponadto, w Leeds Point znajdują się ruiny domu należącego do „Mrs Shroud”.

W 1740 roku ludzie błagali lokalnego pastora o podjęcie działań w celu zgładzenia bestii. Dzielny pastor przy pomocy (jak głosi legenda) dzwonu, Bilblii i świecy odprawił egzorcyzmy skazując Diabła z Jersey na 100 lat wygnania. Dziwnym trafem ataki na zwierzętach się skończyły, Diabła przestano widywać. Jednak w ciągu stuletniej banicji stwór był widziany co najmniej dwa razy:
–   w 1800 roku, gdy do miasta przybył komodor Stephen Decatur. W czasie wizyty w fabryce broni Hanover Iron Works (w celu przetestowania zasięgu broni palnej tam produkowanej) w Pine Barrens natknął się na Diabła. Oddał w jego kierunku strzał z broni małego kalibru i trafił w błonę skrzydła. Nie zaburzyło to ani lotu, ani samopoczucia istoty. Jak twierdzi Kiedrzu, istnieje możliwość, że postrzał rzeczywiście nie zaburzy lotu zwierzęcia. Wszystko zależy od miejsca trafienia – jeśli kula trafiłaby w ścięgno, to już nie mógłby lecieć.
Innym świadkiem istnienia diabła z New Jersey był Józef Bonaparte polował niedaleko Bordentown (mieszkał w Pine Barrens w latach 1816-36).

Diabeł powrócił w pełnej krasie i TYSIĄCE ludzi (czyli praktycznie całe miasta) widzieli albo samego diabła, albo jego ślady. Mogła to być oczywiście zbiorowa histeria, jednak ta liczba ludzi o „czymś” świadczy, więc trudno to bagatelizować i uznać w całości za histerię.
W tym momencie zaczyna się właściwa historia rodem z horroru klasy C.

Jersey-devil1
A cała ta diabelska balanga zaczęła się w niedzielny poranek 16 stycznia. Thack Cozzens z Woodbury, zobaczył lecące stworzenie z  świecącymi oczami. W Bristolu, John McOwen usłyszał, a po chwili zobaczył, to samo dziwne stworzenie
na brzegach kanału. James Sackville wystrzelił do niego, jednak stwór tylko zaskrzeczał i odleciał. E.W. Minister, naczelnik poczty z Bristol, Pennsylvania, twierdził, że obudził się ok. 2:00 nad ranem słysząc dziwnie nienaturalny skrzek, dochodzący z rejonów rzeki Delaware. Wyjrzał przez okno i zobaczył stworzenie, które opisał jako „ogromny żuraw”. Miało długą szyję wyprostowaną w locie, chude skrzydła, długie tylnie nogi i krótsze przednie.

Kiedy słońce na dobre osiadło nad widnokręgiem, mieszkańcy zaczęli znajdować mnóstwo odcisków dziwnych kopyt w śniegu. Miejscowi traperzy mówili, że nigdy nie widzieli takich śladów jak te.

Następnego dnia, w poniedziałek, państwo Lowdens z Burlington, znaleźli takie odciski na swoim polu i w okolicach śmietnika, z którego ktoś zrobił sobie stołówkę.
Poza tym, ślady te znajdowano niemal wszędzie – na dachach, podwórkach, gałęziach drzew, jednak nie na drogach miejskich ani na wielkich, otwartych polach. Znaleziono je także w miejscowościach Columbus, Hedding, Kinhora i Rancocas. Zorganizowano nawet polowanie, jednak psy nie chciały podjąć tropu na śladach.

19 stycznia Diabeł pokazywał się najdłużej. O 2:30 rano państwo Nelson Evans z Gloucester obserwowali zwierzę przez 10 minut z okna swojego domu. Pan Evans opisał stworzenie tak:

„Miał około 3 i pół stopy wysokości, głowę jak pies collie i twarz jak koń. Miał długą szyję, skrzydła długie na dwie stopy, a jego tylne nogi wyglądały jak te u żurawia, z tym, że z końskimi kopytami. Chodził na tylnych nogach trzymając uniesione dwie krótkie przednie nogi z pazurami. Nie użył przednich nóg ani razu podczas całej chwili, gdy go obserwowaliśmy. Moja żona i ja byliśmy przerażeni, jednak zdecydowałem się otworzyć okno i powiedzieć ‚Shoo’ (coś jak „Sio!”), on odwrócił się, zaszczekał na mnie i odleciał.”

Pani J.H. White zbierała ubrania ze sznura i zauważyła dziwne stworzenie stojące w rogu jej podwórka. Krzyknęła, zemdlała. Jej mąż, zaniepokojony krzykiem, wyskoczył z domu i zauważył leżącą na ziemi żonę i Diabła nad nią „strzelającego płomieniami”. Zaatakował potwora sznurem na bieliznę, stwór się wystraszył i odleciał nad płotem.
Zianie ogniem może być oczywiście wynikiem wybujałej wyobraźni świadków zdarzenia.
Jednak jakby się zastanowić troszkę z innej strony, płomienie można uznać za…. język. Posłużę się tu przykładem scynka olbrzymiego. Gad ten w czasie konfrontacji z wrogiem wystawia swój wielki, niebieski język. Ma to służyć odstraszeniu nieprzyjaciela. Diabeł z Jersey mógł mieć podobny mechanizm obronny, z tym, że jaskrawoczerwony język. Kobieta wyszła pozbierać ubrania ze sznura, Diabeł szukający pożywienia przypadkiem na nią wpadł, ona się wystraszyła, krzyknęła a zwierzę w obronie zaczęło wywalać język i skrzeczeć…

Za jakiś czas zaatakował ponownie, tym razem psa należącego do Mary Sorbinski nad południowym Camden. Kiedy usłyszała skowyt swojego psa, szybko pobiegła sprawdzić co się stało. Psa atakował Diabeł. Dzielna Mary przegoniła go miotłą, jednak potwór zdążył wyszarpać psu kawał mięsa. Kobieta natychmiast zaniosła zwierzę do domu i wezwała policję. Zanim patrol przyjechał wokół domu zdążyło zgromadzić się ponad 100 osób. Nagle dało się słyszeć przeszywający skrzek. Policjanci wystrzelali magazynki w ciemność, jednak nie znaleziono ciała potwora. Gazety zapełniały się od doniesień o Diable i fotografii odcisków jego stóp.

W czwartek po południu dwóch profesjonalnych myśliwych tropiło diabła przez 20 mil w Gloucester. Ślady przeskakiwały 5-stopowe płoty i przechodziły przez 8-calowe przestrzenie. Grupa obserwatorów w Camden, też widziała diabła. Również zaskrzeczał na nich i odleciał. Był widziany przez członków Black Hawk Social Club i ludzi w Clementon, nad którymi przeleciał. Relacje świadków z różnych miejsc ciągle się pokrywały. W Trenton, E.P. Weeden usłyszał trzepot skrzydeł i wyszedł na dwór żeby sprawdzić co się stało. Znalazł odciski kopyt, identyczne jak te wcześniej znajdywane. W tym samym mieście znaleziono owe odciski w okolicach arsenału. Ludzie w Pitman chowali się w kościołach. Kurczaki w Delaware Valley były znajdowane martwe jeszcze tego samego dnia, którego farmerzy wypuszczali je z kurników na pole. Ludziom z The West Collingswood Fire Department udało się postrzelić Diabła, który najpierw się wycofał, potem zaszarżował i znowu odleciał.
Następnego dnia oficer policji z Burlington i Reverend John Pursell z Pemberton także zauważyli Diabła z Jersey. Pursell powiedział „Nigdy nie widziałem czegoś takiego jak to”.

Kolejne ślady znaleziono w Haddonfield. W Collingswood, NJ, widziano Diabła lecącego w kierunku Moorestown. W Moorestown, John Smith z Maple Shade widział Diabła nad cmentarzem Mount Carmel. George Snyder zobaczył go zaraz po Johnie Smithie i ich opisy były identyczne. W Riverside, NJ, znaleziono ślady kopyt na dachach i obok martwego szczeniaka. Oficer policji z Camden – Louis Strehr – widział Diabła pijącego wodę z koryta dla koni. Szkoła w Mt Ephraim była zamknięta, ponieważ żaden uczeń nie odważył się wyjść z domu. Młyny i fabryki w Gloucester i Hainesport także musiały zostać zamknięte z braku pracowników. Oficer z Blackwood narysował szkic Diabła, którego widział, pokrywający się z poprzednimi.

W czasie masowej paniki miało miejsce tzw. Wielkie oszustwo Diabła z Jersey (Great Jersey Devil Hoax). Jacob F. Hope i Norman Jeffries wykorzystali masową histerię związaną z atakami Diabła. Zaoferowali 500$ temu, kto złapie Diabła, twierdząc, że to bardzo rzadki Australijski wampir. Oczywiście nie mieli zamiaru nikomu płacić, bo „Diabła” już mieli. Po ogłoszeniu „złapania” wymalowali na zielono kangura, doczepili mu pióra, rogi i ustawili go na wystawie pobierając opłaty za oglądanie. Oczywiście oszustwo wyszło szybko na jaw, z powodu kolejnych ataków…

Z kolei Zoo w Filadelfii ogłosiło się, że zapłaci 10,000$ (wg niektórych źródeł milion) za żywy okaz Diabła z Jersey. Jak nietrudno się domyśleć, nikomu się nie udało…

Po Niezwykłym tygodniu Diabła widziano dopiero w lutym. Z czasem liczba relacji zaczęła topnieć…

Diabeł dał większego znaku życia aż do 1927 roku. Taksówkarz zmieniał oponę podczas nocnego kursu na Salem. Właśnie skończył, gdy na dachu wylądowało ogromne, skrzydlate stworzenie. W szoku zostawił wszystko jak leżało, wskoczył do samochodu i docisnął gaz. Stworzenie zleciało z dachu. Taksówkarz opowiedział o wszystkim policji w Salem.

W sierpniu 1930 grupa dzieci była rzekomo ścigana przez Diabła aż do Duport Clubhouse w Gibbstown. Stworzenie dało za wygraną nie krzywdząc nikogo, jednak wiele doniesień mówi, że było widziane jeszcze po drodze zanim znikło.
W 1960 roku przeraźliwy skrzek wystraszył grupę ludzi niedaleko Mays Landing.
Doniesienia pojawiały się tu i ówdzie, jednak przez kolejne lata nie było większych akcji z Diabłem w roli głównej.

Ostatnie wartościowe doniesienia pochodzą z 1993 roku, kiedy to strażnik leśny John Irwin jechał wzdłuż rzeki Mullica w południowych regionach New Jersey. Zatrzymał się aby zorientować się w terenie, gdy nagle drogę zagrodziło mu stworzenie wielkie na 6 stóp, z rogami, w kolorze matowo czarnym. Nie wiadomo, czy był to ten sam Diabeł sprzed lat (w sensie gatunku), czy już inne zwierzę. Irwin twierdził, że on i istota patrzyli na siebie kilka minut, aż stwór poderwał się do lotu i zniknął w lesie.

125597385497312921701001197_JerseyDevil

Teoria istnienia tego dziwnego stworzenia wydaje się być wysoce nieprawdopodobna. Ludzie pod wpływem silnych emocji mogli zniekształcić widziany obraz, a wytłumaczenie może być całkiem proste.

Wendigo

 

 

rat5j5

Występujący w wielu podaniach osadników oraz w indiańskich opowieściach, znany jest wzdłuż całej północnej granicy  Wendigo przedstawia się w nich jako ogromnych rozmiarów humanoida pokrytego białym, bądź też szarym futrem. Cechować ma się również potężną szczęką wyposażoną w długie kły oraz niesamowitych wprost rozmiarów pazurami. Spotyka się go podobno wyłącznie zimą, zazwyczaj z dala od wszelkich ludzkich osad. Często natomiast ma mieć zwyczaj krążenia w pobliżu uczęszczanych szlaków leśnych i górskich.
Według wierzeń stworzenie to jest częścią mitologii Indian z plemion Algonkinów. Samo słowo Wendigo oznacza zło, które się wykształciło. Przybiera ono postać ponadnaturalnego kanibalistycznego stworzenia, które spotkać można na terenach Quebeku (Kanada) i północnej części Stanów Zjednoczonych. Jednak to Kenora w Kanadzie słynie z największej liczby pojawień się tej istoty, dlatego też nazywana jest Światową Stolicą Wendigo. Jego byt związany jest właśnie z chłodem, zimą i samą północą.

Według legend może osiągać do 4 metrów wysokości. Jego broń stanowią nie tylko ostre pazury i kły, ale i niewiarygodna szybkość i siła, którą dysponuje. Potwór ten jest opisywany jako potwornie chudy człowiek, w zasadzie same kości pokryte pomarszczoną skórą w szarym kolorze. Pojawia się też wersja, że stwór ten ma łysą głowę lecz resztę ciała owłosioną jak zwierzę.

Kiedyś byli to ludzie – Indianie poszukujący przygód, górnicy, myśliwi. W potwora przemienili się po spożyciu ludzkiego mięsa. Im więcej go zjadali, tym bardziej tracili własne człowieczeństwo. W końcu jedynym pożywieniem jakiego pragnęli, było właśnie ludzkie mięso.

Najczęściej jednak ludzie ci stawali się kanibalami w wyniku walki o przetrwanie. Zostawali oni odcięci od świata przez srogą zimę, a jedynym źródło pokarmu stanowili ich towarzysze. Wśród niektórych kultur panuje przekonanie, że spożywanie ludzkiego mięsa daje wiele umiejętności – siłę, szybkość oraz nieśmiertelność.

Wendigo przez wiele lat nie muszą polować. Hibernując w ciemnych i opuszczonych miejscach np. starych kopalniach. Kiedy jednak się budzą są bardzo głodne i rozpoczynają polowanie na ludzi. W ich naturze jest również robienie „zapasów” z ludzi, dlatego często porywają swoje ofiary i przetrzymują je w pewnego rodzaju spiżarniach.

Według wierzeń Wendigo mają serce z lodu. Jedynym sposobem na ich zabicie jest spalenie, bądź zabicie ich przy użyciu srebrnego noża lub pocisków.

Wendigo, spośród wszystkich amerykańskich kryptyd, budzi zdecydowanie największą grozę pośród wierzących w jego istnienie ludzi. Ma to niewątpliwie związek z jego zwyczajami żywieniowymi, w których ludzkie mięso jest rzekomo elementem najbardziej pożądanym. Zakładając, że Wendigo nie istnieje jedynie w legendach „czerwonoskórych” i nie jest efektem wypalenia o jednej fajki pokoju za dużo… Odsuwając również podejrzenie, iż osadnicy, którzy, jak twierdzą, spotkali go osobiście, nie byli wówczas pod wpływem trunku o mocno podejrzanej jakości – musimy spróbować ustalić przynależność jak i prawdopodobne pochodzenie takiej istoty. Naukowcy rozważający to zagadnienie przypuszczają, iż możemy mieć do czynienia z nieznanym gatunkiem drapieżnej małpy człekokształtnej, lub jakiejś osobliwej mutacji jednego ze znanych nam przedstawicieli tej rodziny.

Co ciekawe, pojawiły się ostatnio pogłoski o stworzeniu przypominającym amerykańskiego Wendigo. Marynarze kursujący pomiędzy Pacyfikiem a Oceanem Indyjskim donoszą o dziwnej białej małpie, czy nawet gorylu, zamieszkującym gęste lasy na maleńkich wysepkach w pobliżu Borneo. Zwierzę to jest podobno postrachem tubylców z racji swojego niezaspokojonego apetytu na ludzkie mięso. Czyżby rozwiązanie tajemnicy naszej kryptydy kryło się w gąszczu równikowej dżungli Indonezji? Oczywiście istnieje również całkiem zasadne podejrzenie, że Wendigo okaże się po prostu jakimś oszalałym traperem – pustelnikiem czującym niezdrowy pociąg do surowego mięsa, którego aberracja umysłowa mogła pchnąć nawet do atakowania ludzi. Powstało już nawet określenie „syndrom wendigo” mające określać skłonność niektórych ludzi do kanibalizmu – zwłaszcza w zimowych miesiącach – pojawiającą się w chwilach niedostatków pożywienia.

 

Smoki z Rabki

Tak zwane „Smoki z Rabki“ to kryptydy dość „stare“ – ostatni egzemplarz widziano w 1897 roku. Do tego czasu pozmieniały się nawet nazwy administracyjne wsi/rejonów, na których występowały (ówczesna Rabka to dziś Rabka-Zdrój). Informacje o owych jaszczurach pochodzą z książki Arnošta Vašíčka („Planeta záhad“ [Planeta tajemnic], Tom 1, I. Potwory z mroku antyku, rozdział „Za dużo dowodów“ (str. 28 i 29) –  Baronet, Prague, 1998, ISBN 80-7214-157-0).  Arnošt Vašíček był czeskim podróżnikiem, który zwiedził ponad 80 krajów podczas swoich badań, poszukując m.in. Minhocão(południowoamerykański 25-metrowy robak).

Smoki z Rabki były jaszczurowatymi stworzeniami wielkości człowieka poruszającymi się na dwóch nogach (bez ogródek – w domyśle bipedalny dinozaur). Występowały na terenie Gorców (Beskidy Zachodnie), gdzie zamieszkiwały zalesione podnóża gór i tamtejsze jaskinie. Stanowiły nielichy problem dla pasterzy, gdyż zwykły atakować stada owiec i bydło, a byle psa się nie ulękły. Ba! Zabijały nawet wilki! Jeden z rabczańskich księży zdobył w ten sposób futro potężnego samca alfa i jego partnerki, którzy nie chcieli oddać swojej upolowanej owcy jaszczurzemu wrogowi, co skończyło się dla nich rozerwanym gardłem. Przypadek zaatakowania człowieka przez te zwierzęta był tylko jeden. Jak nietrudno się domyślić, był nim pasterz, który nie chciał bez walki oddać swoich owiec. No i przegrał.

Informacje o smokach z Rabki gromadził głównie tamtejszy badacz –Mieczysław Wojcieszyn – pod koniec lat 20 XX wieku. Niektórzy świadkowie próbowali nawet narysować te stworzenia. Byli to tylko prości górale nie czytający nawet gazet, a tym bardziej bez żadnej wiedzy paleontologicznej, a jednak ich rysunki ewidentnie przedstawiały to, co dziś określamy mianem mięsożernych dinozaurów (niestety rysunków nie posiadamy z przeczyny dość smutnej, a mianowicie braku skanów książki Arnošta Vašíčka).

Załóżmy więc, że owe stworzenia faktycznie były dinozaurami, które przetrwały do naszych czasów. Jakim cudem? – zapytacie. Najpopularniejsza teoria mówi o specyficznym mikroklimacie tamtejszych terenów, który pozwolił im przetrwać. W zimie rabczańskie smoki nie atakowały ani nie znajdowano ich śladów, co sugeruje, że zapadały w stan hibernacji, podobnie jak wiele innych zwierząt.

Niestety, nawet zakładając, że ta teoria jest faktem, z impetem pędzącego teropoda atakują nas kolejne ‚przeciwności losu’. A mianowicie faktycznie miejsce występowania dinozaurów w Polsce. Najczęściej wspominanymi w książkach są tereny województwa Świętokrzyskiego – Stąporków i Mniów. Znajdowano tam tropy Grallator (Eubrontes) soltykovensis i Grallator  (Grallator) tenuis, Anomoepus pienkovskii, Moyenisauropus karaszevskii i Wintonopusy. Co prawda dinozaury te  w większości pokrywają się z opisem smoków z rabki (a wymieniłem tu tylko kilka gatunków, których tropy znajdowano w tych okolicach), jednak różnica odległości pomiędzy Górami Świętokrzyskimi a Gorcami jest znaczna. Podobnie jak przedział czasowy okresu jurajskiego do czasów obecnych…  (źródło kryptozoologia.pl)

grallator

Bestia z Exmoor

Od 1970 roku, angielscy rolnicy żyjący na terenie Exmoor, znajdującego się pomiędzy Devonshire i Somerset, zgłosiło spotkania z dużym, czarnym, kotopodobnym zwierzęciem. Ta istota została nazwana ,,Bestią z Exmoor” w 1983 roku, zaraz po tym, jak zaatakowała owcę należącą do Erica Ley’a z South Molton w Devonshire. Opisy bestii różniły się dość znacznie. Większość świadków opisywało ją jako czarne jak smoła, kotopodobne zwierzę, długie na osiem stóp (ok. 2,4 metra), jednocześnie inni opisywali ją jako brązową, podobną do pumy (górskiego lwa). Natomiast jeszcze inne relacje wspominały o wielkiej, psopodobnej istocie.

381750
W maju 1983 roku, Brytyjskie Królewskie oddziały marines zostały wysłane do Exmoor, a dzienniki z Londynu oferowały nagrodę wysokości 1000 funtów za schwytanie bestii. Kilku żołnierzy stwierdziło póĽniej, że widzieli coś w rodzaju ,,czarnego i silnego zwierzęcia”, jednak nie byli w stanie oddać w jego kierunku trafnego strzału. W 1984 roku, miejscowy przyrodnik Trevor Beer obserwował ptaki, kiedy ujrzał bestię. Przypominała mu ona raczej wydrę. Głowa była lśniąca i sprawiała wrażenie ,,ulizanej”, wyposażona w małe uszy. Oczy natomiast były zielono-żółte. Beer twierdzi również, że zwierzę miało chudą szyję, silne przednie nogi i rozbudowaną klatkę piersiową. BezdĽwięcznie istota odwróciła się od obserwatora i zniknęła między drzewami. Bestia miała wydłużone ciało i ogon, mierzyło cztery i pół stopy (ok. 1,35 metra) długości, a także około dwie stopy (ok. 60 cm) wysokości w kłębie. Zwierzę widziano jeszcze raz w 1988 roku, kiedy to rolnik obaczył dużego kota biegnącego ,,z diabelską prędkością”. Widział również wielkiego kota przeskakującego przez żywopłot mierzący 15 stóp (4,5 metra) wysokości. Dwie inne relacje ze spotkań z Bestią z Exmoor pochodzą z 1991 roku. Bestia z Exmoor jest jednym z typowych kotopodobnych zwierząt z którymi spotykali się mieszkańcy Wysp Brytyjskich.

Tyranozaur z doliny Kasai

Z serca Afryki dochodzą informacje o spotkaniach ze zwierzętami podobnymi do dinozaurów. Oto jedno z doniesień.
W 1932 r. właściciel plantacji John Johnson i jego niewolnik podróżowali przez dolinę Kasai nagle przez drogę przebiegł nosorożec, który nie zwrócił na nich uwagi, ścigany przez ogromne 12-13 m zwierzę. Niewolnik uciekł zostawiając zemdlałego właściciela. Kiedy John się ocknął stworzenie dalej tam było pożerając niezupełnie martwego nosorożca. John opisał widziane zwierzę: „To była ogromna bestia, miała kolor czerwony z ciemniejszymi plamami na grzbiecie do tego posiadała  masywne nogi przystosowane do biegania. Widziałem też długi pysk i wiele zębów. Nie ruszałem się, bo bałem się, że mnie zaatakuje. Gdy się najadło wróciło wolnym krokiem do dżungli.” To jest tylko jedna z historii o spotkaniach z tymi bestiami. Czy jednak dinozaury mogły przeżyć ?? Tereny środkowej Afryki są jeszcze niezbadane w 80%.

tyranozaur_z_doliny_kasai_by_fenris77

Mothman – człowiek ćma

hthfgjfg

„Mothman”, czyli „Człowiek-Ćma” to jedna z najbardziej niezwykłych zagadek, na którą można natknąć się w Stanach Zjednoczonych – a przecież mówimy tu o kraju, gdzie nad Strefą 51 fruwają latające spodki, po lasach buszuje Wielka Stopa, a w telewizji straszy Oprah Winfrey i Jerry Springer. Co prawda Mothmana nie zalicza się do duchów, ale jego historia jest tak niesamowita, że doskonale nadaje się do opowiadania podczas Halloween.

Wszystko zaczęło się 12 listopada 1966 roku w pobliżu miasteczka Clendenin w Zachodniej Virginii. Tego dnia pięciu mężczyzn na lokalnym cmentarzu przygotowywało grób do pogrzebu, kiedy nagle coś przypominającego „brązową istotę ludzką” sfrunęło z pobliskich drzew i przeleciało nad ich głowami. Przerażeni ludzie zarzekali się, że nie mógł być to ptak, ale bardziej… człowiek ze skrzydłami. Kilka dni potem w całym regionie zaczęły mnożyć się doniesienia o obserwacjach zagadkowego stworzenia.

Późnym wieczorem 15 listopada, dwie młode pary zauważyły to dziwne stworzenie, kiedy przejeżdżały obok opuszczonej fabryki trotylu nieopodal Point Pleasant. Istota miała wielkie oczy, ludzkie kształty, ale była większa, a na plecach spoczywały złożone skrzydła. Kiedy stworzenie ruszyło ku drzwiom fabryki, pary w panice rzuciły się do ucieczki. Po chwili znów je ujrzeli, kiedy rozłożyło skrzydła i uniosło się nad wzgórzami, podążając za samochodem młodych. Nawet kiedy pędzili ponad 100 mil na godzinę, nie mogli jej zgubić, aż do granic Point Pleasant. Zgłosili wszystko szeryfowi Millardowi Halsteadowi, ku ich zdumieniu nie tylko oni widzieli to stworzenie tej samej nocy – były jeszcze trzy obserwacje.

O 22.30 tego samego wieczora Newell Partridge, mieszkający w Salem (90 mil do Point Pleasant) oglądał telewizję, kiedy nagle ekran zrobił się czarny. Dziwny wzór wypełnił ekran i usłyszał głośne, jękliwe dźwięki dochodzące z podwórza, ich ton podniósł się i nagle wszystko ustało. „To brzmiało jak rozgrzewający się generator” – zeznał później. Jego pies, Bandyta, zaczął wyć i Newell wyszedł na werandę, żeby sprawdzić co się dzieje. Na zewnątrz skierował światło latarki w kierunku stodoły z sianem, gdzie zauważył dwa czerwone koła, wyglądające jak oczy lub, jak sam stwierdził, „reflektory rowerowe”. Według nie go na pewno nie były to oczy zwierzęcia, co jeszcze bardziej go przeraziło. W końcu pies rzucił się w kierunku gorejących oczu, nie reagując na komendy swojego pana. Partridge wrócił do domu po strzelbę, ale nie wrócił już na podwórze – za bardzo się bał. Następnego ranka po Bandycie nie było śladu. W gazecie przeczytał relację czwórki, która widziała latającego stwora obok fabryki: jedna z osób zeznała, że wiedzieli zwłoki dużego psa leżące na poboczu. Kilka minut później, kiedy wracali tą samą drogą, ciała już nie było. Newell Partridge już nigdy nie ujrzał swojego psa.

16 listopada szeryf Halstead zwołał konferencję prasową, na której czwórka świadków powtórzyła swoją relację. Halstead, znający tych ludzi całe życie, nie miał żadnych powodów aby sądzić, że kłamią. Rozgorączkowani dziennikarze, wietrzący sensacyjny materiał, obdarzyli tajemniczego potwora przydomkiem „Mothman” (człowiek-ćma), na cześć postaci z popularnego wówczas serialu „Batman”. Historia szybko obiegła cały świat.

Opuszczona fabryka trotylu w Point Pleasant wydawała się idealną kryjówką dla Mothmana. Jest to teren rozciągający się na przestrzeni kilkuset akrów, wypełniony lasami i wielkimi betonowymi kopułami, gdzie podczas II Wojny Światowej przechowywano materiały wybuchowe. Budynki łączyła gęsta sieć tuneli. Dodatkowo w skład kompleksu wchodził rezerwat dzikiej przyrody McClintic, na tereni którego pełno jest sztucznych stawów, wzgórz i stromych grzbietów. Krótko mówiąc, jeśli jakieś stworzenie chciało się ukryć, nie mogło znaleźć lepszego miejsca. Do wielu miejsc nie sposób było się dostać, a okolicę odwiedzali tylko nieliczni myśliwi i wędkarze. Oprócz tego czasem zapuszczały się tutaj nastolatki szukające mocnych wrażeń i ustronnych miejsc na romantyczne schadzki. W tym regionie nie było zbyt wiele domów, ale mieszkańcy jednego z nich, rodzina Ralpha Thomasa, 16 listopada zauważyli dziwne czerwone światło, krążące nad fabryką. Znajoma Thomas, pani Bennett, też widziała to światło.Przejęta wsiadła do samochodu ze swoją malutką córeczką i wyruszyła na farmę sąsiadów. Kiedy wysiadła z auta, zamarła ze strachu.

Koło samochodu jak spod ziemi wyrosła postać. „Wyglądało to, jakby leżała na ziemi,” – powiedziala pani Bennett „powoli uniosła się do góry. Wielka szara rzecz. Większa od człowieka, z przerażającymi świecącymi oczami”. Kobieta była tak przerażona, że upuściła na ziemię córeczkę. Szybko podniosła małą i wbiegła do domu Thomasów. Szybko zaryglowano drzwi, ale na tym nie koniec. Mothman pojawił się na werandzie i przez okna zaglądał do środka. Kiedy w końcu pojawiła się policja, po stworzeniu nie było już śladu. Pani Bennett przez kilka miesięcy nie mogła dojść do siebie, niezbędna okazała się pomoc psychiatryczna. Co więcej, wg kobiety istota pojawiała się też koło jej domu. Podczas tych wizyt było słychać przerażające dźwięki, podobne do krzyków kobiety.

Jak wyglądał Człowiek-Ćma? Na podstawie ponad 100 świadków, którzy widzieli stwora, udało się sporządzić rysopis. Jego wzrost wahał się od 5 do 7 stóp (150 do 213 cm), był szerszy od człowieka i poruszał się niby-ludzkich nogach. Jego oczy były osadzone blisko ramion. Miał skrzydła, podobne do nietoperza, ale latając raczej szybował, niż trzepotał nimi. Mimo tego potrafił unosić się pionowo w powietrze, „jak helikopter”. Świadkowie opisywali jego skórę jako „ciemną, szarą lub brązową”. Podczas lotu wydawał brzęczący dźwięk. Nie potrafił mówić, zamiast tego słychać było skrzeczące odgłosy, które pani Bennett przypominały „krzyk kobiety”.

images

Mothman przyciągnął wielu ciekawskich. Zjechali się przeróżni „łowcy”, starający się rozwiązać zagadkę. Najsłynniejszym z nich okazał się John Keel, ufolog, badacz kontrowersyjny w tym środowisku ze względu na głoszone przez siebie nieortodoksyjne teorie. Krótko mówiąc, uważał on UFO za manifestację sił paranormalnych, które od wieków ukazywały się ludziom pod różnymi postaciami. Mogły to być właśnie latające spodki, potwory, demony, anioły etc. Szybko zgromadził imponującą ilość doniesień o tajemniczych wydarzeniach, które miały miejsce w tej okolicy. Według Keela wszystkie one miały związek z Człowiekiem-Ćmą. I tak np. niepodal Ohio Valley zanotowano kilka przypadków fenomenu zwanego poltergeist. Drzwi otwierały i zamykały się z trzaskiem, przedmioty fruwały w powietrzu, słychać było zagadkowe dźwięki i głosy. Widziano tajemnicze światła unoszące się nad fabryką trotylu, a silniki samochodów przejeżdżających obok często bez powodu gasły. Przypadek awarii telewizora Newella Partridge’a nie był jedynym tego rodzaju zdarzeniem – w całej okolicy często psuły się telewizory i radioodbiorniki. Oprócz tego reporterkę Mary Hyre, która odebrała ponad 500 telefonów od świadków widzących fruwające światła, odwiedzali kilkakrotnie Mężczyźni w Czerni (MIB-y).

Tajemnicze i jednocześnie tragiczne wydarzenie miało miejsce 15 grudnia 1967 r. w Point Pleasant. Około piątej po południu most Silver Bridge, łączący miasteczko z Ohio nagle zawalił się. Do wody runęły samochody, zginęło 46 osób. Tego samego dnia rodzina Jamesa Lilleya zoabserwowała 12 świecących kul unoszących się nad fabryką. Również po tych wydarzeniach MIB-y złożyły wizyty świadkom.

UFO, polteregeisty, tajemnicze światła i dźwięki, Mężczyźni w Czerni oraz Mothman… czy nie za dużo niesamowitych wydarzeń jak na jedno małe amerykańskie miasteczko? Według Johna Keela okolica Point Pleasant jest „oknem”, skupiskiem tajemniczych sił, które manifestują swoją obecność na tak niezwykłe sposoby. Niektórzy mówią wręcz, że Point Pleasant jest odpowiednikiem miasteczka Twain Peaks. Chociaż trudno winić UFO za zawalenie mostu, to wszystkie ponure i przerażające historie z tych stron wydaje się łączyć jeszcze jedna sprawa. W roku 1770 indiański wódz Łodyga Kukurydzy (Cornstalk) rzucił klątwę na Point Pleasant. Od tej pory za wszystkie nieszczęścia i katastrofy naturalne obwinia się właśnie jego.

the-horrifying-true-story-of-the-mothman-prophecies-will-creep-you-out-the-mothman-on-scr-705454

Czy istnieje jakieś racjonalne, przyziemne wyjaśnienie fenomenu Człowieka-Ćmy? NIektórzy wysunęli hipotezę, że za całe zamieszanie odpowiedzialne są żurawie, emigrujące na zimę z Kanady. Świadkowie stanowczo odrzucili tę teorię. Nawet sam Keel uważa, że część doniesień pochodzi od ludzi, którzy po wysłuchaniu pierwszych rewelacji w radiu wpadli w panikę, kiedy ujrzeli w nocy sowę przelatującą nad drogą. Mimo to trudno zakładać, że wszyscy widzieli tylko sowy. Istnieje zbyt wiele niezależnych od siebie świadków, którzy widzieli coś, co na pewno nie było ptakiem.

W 1975 r. ukazała się książka Johna Keela pt. „Mothman Prophecies”, na kanwie której powstał niedawno film pod tym samym tytułem (z Richardem Gere, przeczytasz recenzję tutaj). Trzynaście lat później, w kolejnej książce zatytułowanej „Disneyland of the gods” Keel powraca znów do zagadki Człowieka-Ćmy. Ostatnio zagadki Point Pleasant badał Rock Moran, który twierdzi, że za Mothmanem kryją się rządowe eksperymenty na ludziach.

 

Olbrzymy. Nefilim.

 

Czy naszą planetę naprawdę zamieszkiwały legendarne olbrzymy, pojawiające się w folklorze niemal każdego narodu? Historie tajemniczych gigantów nie pojawia się tylko w opowieściach ekscentrycznych naukowców takich Hans Zimmer czy twórcy nowych paleontologii, przeciwników konserwatywnych paleontologów pokroju Cuviera czy ewolucjonistów – następców Darwina. Profesor Franz Weindenrich z Amerykańskiego Muzeum Historii Naturalnej, ekspert „teorii gigantów” uważa kontynent afrykański za ojczyznę pierwszych olbrzymów. Somalijczycy posiadają legendy o Maantheule, a ludy Afryki Wschodniej utrzymują, że wszystkie starożytne ruiny i studnie w ich krainie to dzieło tajemniczych, bardzo rosłych ludzi. Gdzie te istoty żyją?

Masajowie opowiadają straszne legendy o olbrzymich hominidach, lecz wierzą że nie pochodzą one z przeszłości lecz żyją one dziś na nie zamieszkanych gęstych rejonach ich krain. Nazywają je Nanaunerami. Te ohydne stwory ludzkie, gęsto pokryte ciemnorudą sierścią, porośnięte są jak pawiany „mają twarz ludzką i wzrost niemal żyrafy”. Jedna z historii opowiadanych przez starych wodzów masajskich przedstawia historię o małej dziewczynce masajskiej która porwana przez „potwora” płci żeńskiej została później znaleziona w lesie przez jednego z wojowników. Była zupełnie naga i niema: nie znała najpospolitszych przedmiotów domowego użytku. Porwana przez dzikie człowiekowate straciła resztki człowieczeństwa? Nauczona życia w nowym społeczeństwie – gigantów Nenaunerów pożegnała ludzkie przyzwyczajenia. Mówi się również o nanaunerach – postaciach mitologicznych, pół ludziach, pół kamieniach.

Ada Wińcza przebywając przez wiele lat w Tanzanii słyszała wiele historii o tajemniczych ludzko podobnych – nanaunerach – istotach wielkości żyrafy. Najdziwniejszą z nich usłyszała 30 lat temu od tropiciela, starego towarzysza Lati. Zdarzyło się to około pół wieku temu. Świadkowie tego wydarzenia już zapewne nie żyją. Pewien bohater imieniem Lamberegeri, bardzo dzielny i silny przebił w nocy straszliwą włócznie tajemnicze stworzenie. Uszło ono około 3 kilometrów po czym próbowało wyciągnąć włócznię z piersi. Była to wielka samica gęsto owłosiona. W swoich olbrzymich łapach trzymała gałąź w kształcie maczugi. Miała twarz starej Masajskiej kobiety, lecz była dwukrotnie większa. Wszyscy wojownicy wrócili do wioski z pociętymi kawałkami skóry dziwnego hominida i ofiarowali je Laibonowi z których miał sporządzić potężny talizman, mau. Prawdopodobne wydaje się dziś, że zwierzęta takie istnieć mogły i możliwe, że były spokrewnione z gorylami.

Dowody istnienia gigantów:
– Sześciopalczaste i posiadające piętę o szerokości 25 centymetrów ludzkie ślady odnalezione odciśnięte w twardej skale w Brayton w stanie Tennessee (USA). Co jeszcze dziwniejsze, w pobliżu odnaleziono tropy ,,konia – olbrzyma”, o szerokości ponad 25 cm.

– Rysunek przedstawiający ogromnych rozmiarów człowieka walczącego z mamutem na ścianie kanionu Havasupai. Malowidło to jest bardzo stare, ponieważ na jego powierzchni pojawiła się ochronna warstwa żelaza. Niedaleko niego odnaleźć można inny rysunek, również bardzo zagadkowy, przedstawiający tyranozaura.

images (1)

– Niezwykłe znalezisko wydobyte spod ziemi przez żołnierzy budujących magazyn prochu w Lampock Rancho w Kalifornii w 1833 roku. Tym znaleziskiem był szkielet niemalże czterometrowego człowieka. Olbrzym miał po dwa rzędy zębów w każdej szczęce, a jego ciało otaczały muszle i kamienie ozdobione nieznanymi znakami. Podobny szkielet wydobyto na wyspie Santa Rosa w Kalifornii. Tym razem jednak dziwna istota wyposażona była w cztery rzędy zębów.

20060120215301

– Znalezisko z Crittenden (Arizona) z 1891 roku. Pracujący przy budowie biurowca robotnicy wydobyli spod ziemi wielki sarkofag kamienny. Wezwani na miejsce odkrycia specjaliści i przedstawiciele miejscowych stwierdzili, że wewnątrz sarkofagu znajduje się trumna o ludzkich kształtach, w jej wnętrzu odnaleziono niemal całkowicie zniszczone zębem czasu szczątki ludzkie. Najdziwniejsze było to, że musiał on mieć przynajmniej cztery metry wzrostu, a wnioskując z rysunków wyrytych wewnątrz trumny, miał on sześć palców u rąk i u nóg.
– Skamieniały olbrzym odkryty w 1895 roku przez dr Dyera podczas badań mineralogicznych w County Antrim w Irlandii. Mierzył 12 stóp i 2 cale wysokości (ok. 3,7 metra), długość rąk 4 stopy i 6 cali (1,37 metra), ważył ponad 2 tony. Jego prawa stopa wyposażona była w sześć palców. Po długich dyskusjach mających na celu ustalenie właściciela znaleziska, okazało się, że nie wiadomo gdzie podział się olbrzym.

sumerian_giants_Nefilim_4

– Olbrzymie ludzkie ślady odciśnięte w pobliżu tropów wielkich mięsożernych dinozaurów, odkryte 12 km na wschód od Mont Vernon w Kentucky (USA) oraz w pobliżu miejscowości Glen Rose i Walnut Springs w Teksasie (USA). W Glen Rose płynie rzeczka Paluxy River, na dnie której, w jednej warstwie geologicznej (dowód na to, że ślady powstały w tym samym czasie) odnaleziono dziesiątki śladów ludzi i dinozaurów. Ludzkie, pięciopalczaste tym razem, ślady mają po ok. 50-70 cm długości i ok. 20 cm szerokości. Większość z nich jest większa od tropów prehistorycznych gadów. Na temat tego przedziwnego zjawiska wciąż trwa zażarty spór pomiędzy antropologami i paleontologami.

hqdefault

Wzmianki o przybyszach z Nieba można znaleźć w najstarszych przekazach zamierzchłych cywilizacji. Opisują ich staroindyjskie eposy. Boscy przybysze o jasnych twarzach, przewyższający wzrostem ludzi przewijają się także w legendach prastarych cywilizacji obu Ameryk. Nie trzeba jednak szukać aż tak daleko.

W niemalże każdym przekładzie Biblii można znaleźć wzmianki o olbrzymach: „A kiedy ludzie zaczęli mnożyć się na ziemi, rodziły im się córki. Synowie Boga, widząc, że córki człowiecze są piękne, brali je sobie za żony, wszystkie jakie im się tylko podobały. (…) A w owych czasach byli na ziemi giganci, a także później, gdy synowie Boga zbliżali się do córek człowieczych, te im rodziły. Byli to więc owi mocarze mający sławę w dawnych czasach.” Księga Rodzaju mówi, że gdy plemię Adama zaczęło się rozrastać: „Synowie Boży spostrzegli, iż córki człowiecze są piękne, pojęli więc za żony te wszystkie, które sobie upodobali.” (Księga Rodzaju rozdz. VI wers 2) Związki te przyniosły owoce. Czytamy bowiem dalej: „W owych czasach byli na świecie olbrzymi – a także i potem – kiedy to synowie Boga współżyli z córkami człowieczymi a one im rodziły synów. Byli to przesławni mocarze zamierzchłych czasów.” (Księga Rodzaju rozdz. VI wers 4).

Jednak owoc związku aniołów z kobietami okazał się problemem. Nefilim byli groźni i nieokrzesani:

„Pożarli oni cały ludzki dorobek, a kiedy ludzie nie mogli ich więcej utrzymać, ci obrócili się przeciwko nim i ich pożarli. (…) Potem olbrzymi zjadali siebie nawzajem i pili własną krew” – wspomina Księga Henocha.

Kiedy Bóg rozgniewał się na grigori, skierował przeciwko nim archaniołów i zesłał potop, informując wcześniej Noego, by się ratował. Upadli aniołowie zostali ukarani (niektórzy osobiście), a ich potomstwo, za przelaną krew i nieprawość, jakiej dopuściło się na Ziemi zostało wytrzebione. Od tamtego czasu na świecie miał zapanować pokój.

Tak więc przedstawiciele nieznanej, a potężnej rasy olbrzymów zstąpili z nieba, zapłodnili ziemskie kobiety i mieli z nimi potomstwo. Musiały to być więc istoty nie tylko cielesne, ale na tyle bliskie genetycznie, że było to w ogóle możliwe. Często istoty te nazywane są nefilim.

Stary Testament nie wspomina niczego więcej o przybyszach. Sporo o ich istnieniu mówi znacznie starszy od Biblii tekst zwany „Księgą Henocha”, tłumaczony z wersji zapisanych po chaldejsku, aramejsku i hebrajsku. Dwa jej egzemplarze są przechowywane w Wielkiej Brytanii, jeden we Francji. Wczesny kościół chrześcijański uznawał „Księgę Henocha”. Zakazał jej czytania dopiero w III w. n.e. O ile Stary Testament nie rozwodzi się nad faktem pojawienia się wśród ziemian synów Bożych – o tyle „Księga Henocha” poświęca im wiele uwagi. Oto co przekazuje potomnym: „Kiedy ludziom zaczęło się rodzić mnóstwo dzieci w tamtych czasach, przyszły też na wiat piękne i szykowne dziewczęta. A kiedy aniołowie, dzieci niebios ujrzeli je, zapałali do nich miłością i tak uradzili: wybierzmy sobie sporo tej ludzkiej rasy kobiety i spłodźmy z nimi potomstwo.” (rozdz. 7 wersy 1-2) Nie było jednak co do tego zgodności Czyżby zwierzchnie rozkazy i obowiązujące regulaminy zabraniały im bliskich kontaktów z ziemianami? Bo oto:

„Następnie Samjaza, ich wódz rzekł do nich: lękam się, że nie spełnicie swych zamiarów i że na mnie spadnie kara za waszą zbrodnię. Oni jednak odpowiedzieli: przysięgamy tobie i zwiążmy się wszyscy obopólną przysięgą: niczego nie zmienimy w naszych zamiarach, wypełnimy wszystko cośmy postanowili. Ślubowali więc i związali się wzajemnie. A było ich dwustu… / każdy z nich wybrał sobie kobietę, zbliżył się do niej i razem z nią zamieszkał; i wszyscy oni uczyli swe kobiety czarów i sztuki magicznej a także właściwości korzeni i drzew. Kobiety za zachodziły w ciążę i wydawały na świat olbrzymów.” (rozdz. 7 wersy 10-11)

Dalej Henoch relacjonował, że aniołowie uczyli ludzi wyrabiania mieczy, noży, tarcz i napierśników Również bransolet i ozdób, malowania twarzy i używania różnych barwników. Uczyli też, jak rozpoznawać ruchy planet oraz astrologii. Prawdopodobnie aniołowie, którzy związali się z ziemskimi kobietami złamali jakieś obowiązujące ich reguły. Zostali bowiem uznani za buntowników:

„Oto są imiona przywodców-setników, półsetników i dziesiętników. Pierwsze z nich brzmi: Jekum. To on właśnie zmącił umysły wszystkich synów świętych aniołów, to on natchnął ich by zstąpili na ziemię i spłodzili dzieci z ludzkimi istotami” (rozdz. 68 wersy 3-4). „Imię trzeciego brzmi: Gadrel. To ten, który odkrył synom człowieczym narzędzia do zabijania.” (wersy 6-7).

Dalsze wzmianki mówią o przerażających walkach między synami niebios i słusznym ukaraniu winnych. Czy nie przywodzi to na myśl znanego nam z Biblii buntu aniołów?

Warto porównać zapisy z „Księgi Henocha” z wydarzeniami opisywanymi przez staroindyjskie eposy. I-sza księga Rigwedy zawiera dokładne opisy 12-osobowych latających pojazdów, którymi posługiwali się bogowie nad ziemią, oraz wielkich pojazdów wznoszących się ponad niebieski firmament (z opisów wynika, ze były to transportowce). Dolatywały one do trzech kosmicznych miast krążących na okołoziemskich orbitach. Drobiazgowy opis tych potężnych okołoziemskich stacji znajduje się w V księdze Mahabharaty, Drona Parva. Miasta i pojazdy były we władaniu bogów, którzy przybyli na ziemię obserwować ludzi. Bratali się i zaprzyjaźniali z niektórymi z nich, zapraszali władców do pojazdów i wraz z nimi odbywali loty nad Ziemią i do pozaziemskich miast. Staroindyjskie eposy mówią dalej o przerażających walkach, które rozegrały się między bogami. Ich następstwem stały się niewyobrażalne kataklizmy: pożary, trzęsienia ziemi, okrutne powodzie, które wyniszczyły ludzkość.

Wróćmy jednak do aniołów. Jak wyglądali? Przekazy są zgodne, że byli bardzo wysocy, ludziom wydawali się olbrzymami. Zapisy z „Księgi Henocha” mówią nieco więcej o ich wyglądzie, opisując rozterki ojca Noego, Lamecha, zachodzącego w głowę, czy Noe rzeczywiście jest jego synem: „… żona Lamecha zaszła w ciąże i urodziła syna. Miał on piękne oczy, jego skóra była jak krew z mlekiem a włosy na głowie białe niczym wełna.” I dalej, zbity z tropu Lamech zwierza się swemu ojcu: „Powołałem na świat dziecko, które różni się od innych dzieci, które jest inne niż wszyscy ludzie, lecz przypomina potomstwo aniołów z niebios.”